Ku przestrodze
Nadeszła zima. Po listopadowych przymrozkach, grudzień był ciepły i mokry. Dopiero w styczniu nastały silne mrozy i zaczął padać wielki śnieg. Skorupa zmarzniętej ziemi pokryta półmetrową warstwą śniegu bardzo utrudniała zwierzynie znajdowanie pokarmu, po miesiącu takiej pogody głód zaczął jej zaglądać w oczy. Lutowa pełnia przywitała las ponową i piętnastostopniowym mrozem.
Wyjechał do lasu tuż po południu tak żeby zdążyć jeszcze przed zmierzchem sprawdzić znajome przesmyki. Od kilku tygodni w obwodzie widywał trop bardzo dużego odyńca, ale zawsze, kiedy wydawało się, że już zna jego marszrutę, dzik zmieniał ją, albo znikał na kilka dni na terenie sąsiedniego obwodu. Tym razem obchodząc język bagnistego parowu, zarośniętego olchą i łozą, wrzynający się w wysoki sosnowy starodrzew, od razu spostrzegł rów wygnieciony w śniegu przez idącego dzika. Trop był, wielki i tylko lekko przysypany okiścią spadającą z drzew. Doszedł do wniosku, że zwierz musiał zalec w parowie. Spodziewał się ze odyniec ruszy z ostoi po swoim tropie. Sprawdził wiatr i przygotował sobie stanowisko w odległości kilkudziesięciu metrów od tropu, przy krzywej sośnie. Przed sobą miał mały świerczek. Wyciął kilka gałązek zasłaniających widok. Odgarnął śnieg pod nogami, jeszcze raz sprawdził wiatr, usiadł na stołku, plecami oparł się o drzewo a przed sobą wbił w śnieg podpórkę. Sztucer położył na kolanach i zamarł w bezruchu. Zapadł zmierzch. Po godzinie wygwieżdżone niebo pojaśniało a na śniegu pojawiły się długie cienie. Czas najwyższy, to księżyc zaczął wychylać się nad wierzchołki drzew. Przed sobą miał jasny pas szerokiej leśnej przecinki, po prawej opadające w dół zbocze parowu porośnięte olchą a dalej gąszcz łóz poprzetykanych uschniętymi i połamanymi kikutami drzew. Z lewej rósł stary sosnowy las z podszytem świerków i dębów.
Przymknął oczy. Oddech skraplający się na wąsach zamarzał tworząc małe sopelki. Nasłuchiwał. Dzwoniąca cisza mroźnej nocy przerywana tylko dalekim ujadaniem psa wprowadziła go w stan odrętwienia. Po jakimś czasie zaczął odczuwać coraz większy chłód. Jakby dla potwierdzenia tężejącego mrozu
w lesie rozległ się huk pękającego drzewa a potem z daleka dobiegł przeciągły dźwięk pękającego na jeziorze lodu. Zaczął go morzyć sen. Oblizał wargi, sople lodu zwisające z wąsów rozpuściły się na języku, to go otrzeźwiło. Księżyc wisiał wysoko, nadając wszystkiemu niebieskawy odcień. Spojrzał na zegarek, była prawie dwudziesta pierwsza.
I właśnie wtedy wyraźnie usłyszał trzask pękającej gałęzi. Po chwili w dole pomiędzy olchami zamajaczyła czarna plama. Bez lornetki wiedział, że to odyniec, na, którego czekał. Powoli uniósł broń. Serce zaczęło gwałtownie przyspieszać. Tymczasem dzik powoli zatrzymując się, co kilka metrów zbliżał się do przecinki. Wreszcie przed samą linią stanął na dobre, nasłuchiwał. Przyłożył broń do ramienia. Krzyż lunety, jak już tyle kroć, spoczął na komorze zwierza. Powoli wstrzymując oddech ściągnął spust. W tym samym momencie dzik zrobił krok do przodu. Uderzenie kuli zlało się z głosem wystrzału w jeden dźwięk. Dzik zareagował zwrotem w lewo i wielkimi susami przeciął na skos otwartą przestrzeń przecinki.
Po chwili zniknął między świerkami, zapadła cisza, tylko raz usłyszał jak by głębokie westchnięcie. Drżącymi rękoma zarepetował broń i ruszył w stronę tropu. Nie musiał wyjmować latarki, na śniegu było wyraźnie widać drogę ucieczki odyńca. Ruszył za nim powoli wypatrując śladów farby. Przeszedł przecinkę i zagłębił się w starodrzew omijając skupiska świerków, mniej więcej po stu metrach idąc za tropem zaniepokoił się, nigdzie nie było widać farby, a dzik już nie szedł wielkimi susami. Trop skręcał w stronę gęstego fragmentu podszytu świerkowego. Postanowił okrążyć kępę drzew. Gdy ruszył, pasek sztucera zaczepił o wystającą z pod śniegu gałąź, odwrócił się żeby go odczepić i w tym momencie usłyszał łomot gałęzi i kłapanie szabel szarżującego odyńca. Szarpnął broń, skręcił ciało i z pod pachy wypalił prosto w łeb nadbiegającego dzika. Obaj padli w śnieg. Poczuł uderzenie w udo, stracił przytomność. Ocknął się po chwili, brakowało mu powietrza, leżał przywalony cielskiem dzika. Wielkim wysiłkiem wydostał się na wierzch. Trząsł się cały. Po chwili, gdy ochłoną próbował wstać. Poczuł, że noga odmawia mu posłuszeństwa. Powoli zbadał dłonią udo, na szczęście okazało się, że jest całe, to tylko potężne stłuczenie. Po kilku minutach wstał i powoli powlókł się w stronę samochodu. Gdy szedł robił sobie wyrzuty, przecież jest doświadczonym myśliwym, dlaczego zaraz po strzale poszedł do dzika i to tak dużego, dlaczego nie poczekał, dlaczego nie poprosił kolegi o pomoc, dlaczego nie wziął psa. Może zgubiła go rutyna? Człowiek uczy się do końca życia, tylko, że ta nauka mogła kosztować zbyt drogo. Dlatego to opowiadanie potraktuj drogi czytelniku, jako przestrogę. To wszystko zdarzyło się naprawdę zimą 2005 roku, a dzik po odcięciu medalowych szabel ważył 135 kilogramów. Jego skóra na pamiątkę przygody leży do dziś w sieni pewnej leśniczówki, a dla autora leży tam ku przestrodze.
Jacek Hauler
Czapla 2006
Copyright © 2002-2024 www.knieja.pl |